W 2016 roku, zaraz po przejęciu gazowego potentata z rąk poprzedniej koalicji, nowe władze PGNiG zapowiedziały powrót do projektu rurociągu, łączącego Polskę ze złożami norweskiego gazu. Nie jest to pierwsza próba, dwie były już wcześniej podejmowane. Warto więc, zanim oceni się dzisiejsze pomysły PGNiG, przypomnieć poprzednie podejścia do tego radykalnego scenariusza dywersyfikacji dostaw gazu.
Pierwsza miała miejsce za rządów Akcji Wyborczej Solidarność, gdy rząd zdecydowanie postawił na dywersyfikację dostaw. 22 lutego 2000 r. przyjął „Założenia polityki energetycznej Państwa do 2020„, gdzie priorytetem była dywersyfikacja i dostęp do nie-rosyjskich źródeł zaopatrzenia, a 24 października minister gospodarki wydał rozporządzenie, które zobowiązywało do zmniejszania dostaw z Rosji. Przez wiele miesięcy prowadzono negocjacje z norweskimi producentami i 3 września 2001 roku uroczyście został podpisany kontrakt na dostawy gazu do Polski między PGNiG a norweskim Statoilem.
Oprawa podpisania kontraktu była na najwyższym poziomie – w uroczystości brali udział premierzy, nagłośniono ten fakt jako przełomowe wydarzenie, dodano blasku i chwały w relacjach medialnych. Nic więc dziwnego, że w badaniach opinii publicznej wszyscy byli ZA – 83% badanych uważało, że dywersyfikacja jest dobra, 69% że kontrakt norweski za pożyteczny, gdyż zwiększy nasze bezpieczeństwo, a 76% że zwiększy konkurencyjność. Prawie połowa (47%) stwierdzała, że norweski gaz może być nawet droższy od rosyjskiego.
Jednak umowy nie zrealizowano – Polska miała zakontraktowane zbyt duże ilości gazu z Rosji, gdyż prognozy, na podstawie których zawarto kontrakt jamalski z 1996 r. były mocno przeszacowane i groziły nam wysokie kary za nieodebrany gaz. Już w czasie negocjacji zarząd PGNiG wiedział, że kontraktowi norweskiemu musi towarzyszyć zmniejszenie dostaw od Gazpromu, a to wymagało zgody drugiej strony. Kontrakt był więc fikcją, gdyż jego wejście w życie było uzależnione od Rosjan, przeciwko którym został zawarty. Gdy w polskim rządzie dowiedziano się o tym, wiceminister skarbu Barbara Litak-Zarębska oskarżyła PGNiG o „działanie w złej wierze”.
Wybudowanie rurociągu łączącego Morze Północne z Polską było warunkiem realizacji kontraktu i wtedy po raz pierwszy pojawiła się idea Baltic Pipe. Po raz drugi projekt odżył w latach 2005 – 2007, gdy zaplanowano dość skomplikowaną, składającą się z trzech elementów, logistykę – importu gazu z Karsto do Szwecji i Danii, później przez duński system rurociągów, a stamtąd do Polski. Projekt by długo omawiany, jednak zainteresowanie po drugiej stronie cieśnin duńskich nie było na tyle duże, żeby go dopiąć. Kolejne podejście nie wypaliło. Podobnie jak dzisiaj gazoport i rurociąg z Norwegii – przy obu podejściach gaz norweski czy LNG miały być narzędziem nacisku na stronę rosyjską, by ustąpiła w negocjacjach kontraktu długoterminowego. Tak deklarowano publicznie, choć doskonale wiedziano, że to były droższe alternatywy. Oszukiwano więc opinię publiczną, ukrywając realne cele tych pomysłów.
Ten pomysł ciągle powraca, choć świat dość radykalnie się zmienił – głównym naszym wyzwaniem (a dla PGNiG realnym zagrożeniem) jest liberalizacja i włączenie naszego rynku do europejskich struktur rynkowych. Wystarczy zwiększyć moce wyjściowe z rurociągu jamalskiego, przepustowości interkonektorów gazowych, łączących nas z Niemcami, by i gazoport i rurociąg do Norwegii okazały się poważnym balastem. W warunkach tworzonego w Europie wspólnego rynku gazu, gdy importowany gaz na unijnej granicy staje się dostępny dla wszystkich graczy, budowa takiej infrastruktury jest całkowicie zbędna. Wystarczy pamiętać, że przez Polskę rurociągiem jamalskim płynie 30 miliardów m3 gazu rocznie.
Gazu w Europie jest i będzie pod dostatkiem, konkurencja dostawców o tego najbogatszego (najwięcej płacącego) odbiorcę jest coraz większa, a popyt maleje. Więc rurociąg do Norwegii pasuje do dzisiejszej sytuacji jak pięść do oka – może być jedynie kolejnym kamieniem u szyi naszego gazowego blue-chipa, zmniejszającym jego konkurencyjność wobec europejskich (przede wszystkim niemieckich) koncernów energetycznych, które mniej zajmują się polityką, a bardziej dbają o swoje dochody.
Początkowo szanse tego pomysłu można było oceniać jako zerowe. Wskazywała na to reakcja dwóch partnerów niezbędnych do jego przeprowadzenia. Zarówno Statoil jak i Gassco – operator gazociągów przesyłowych w Norwegii, nie są zainteresowani budową. Ale historia potoczyła się inaczej…
1 lutego 2016 r., zdjęcie: Kårstø (źródło; Equinor)